Bezsenne Środy: „Poławiacz” John Langan – recenzja patronacka

W tym roku trafimy jeszcze na grozę wspaniałą i doskonałą, na grozę satysfakcjonującą i intrygującą, ale… Istnieje bardzo duża możliwość, że nic nie będzie tak dobre, tak niezwykłe, jak „Poławiacz” Johna Langana. To straszna literatura piękna, jedna z tych pereł, które wpadają w ręce znienacka i nie chcemy przestać ich czytać.

BALLADA O RYBAKU

„Czy opowieść może prześladować? Czy może opętać?”

Abe i Dan przeżyli rodzinne tragedie. Dotknęła ich śmierć najbliższych. Ukojenia szukają w wędkarstwie. Ustronne potoki, ciche łowiska pozwalają regenerować się ich duszom. Pewnego dnia trafiają na wzmiankę o tajemniczym Potoku Holendra. Postanawiają wyruszyć na łowy. W międzyczasie przystaną w miejscowym barze, by tam usłyszeć niezwykłą opowieść o strumieniu i o tym, który nawiedza jego wody, tym, którego zwą Der Fischer.

PIĘKNA STRASZNA LITERATURA

„Pewne rzeczy są tak złe, że już samo zbliżenie się do nich powoduje skazę, pozostawia na duszy plamę niegodziwości niczym placek gołej ziemi w lesie, na której nic nie wyrośnie.”

„Poławiacz” operuje na kilku poziomach znaczeń, ma wiele warstw, więc czasami potrafi przytłoczyć. Chociaż sam koncept jest przecież prosty, nie ma tu nic niezrozumiałego. Warto docenić jednak niezwykłą pieczołowitość języka czy umiejętność budowania ponurego nastroju, warto dostrzec ten hołd oddany klasyce literatury. Warto też dać tej powieści czas, robić oddech tam, gdzie go potrzebujemy. John Langan snuje niespieszną historię, historię wewnątrz historii, balladę o rybaku, o niezwykłej mocy, którą dzierży i o tych, którzy zrobiliby wszystko, by… Nie chcę dokańczać tego zdania, ale warto docenić nawiązania do wspaniałych opowieści sprzed lat, do szalonego poszukiwania na miarę „Moby Dicka” Hermanna Melville’a, do makabrycznej tęsknoty, która budzi demony jak w „Małpiej łapce” W.W. Jacobsa, do niekończącej się gawędy w duchu M.R. Jamesa. Śmierć jest tu punktem wyjścia, śmierć jest tym, co prowadzi tę opowieść, śmierć jest nieodłączną częścią historii Langana. Przenika ją ponura aura, snujący się opar, z którego nie sposób się otrząsnąć. Nastrój rodzi się jak tam mgła nad strumieniem – pojawia się znienacka, by otulić czytelnika senną poświatą.

To opowieść ludzka do bólu, przepełniona cierpieniem i poszukiwaniem odpowiedzi. Jedna z tych, które działają na wyobraźnię, cień bowiem narasta tu z czasem, napięcie rośnie czy tego chcemy czy nie. „Poławiacz” to horror kosmiczny w pełnym tych słów znaczeniu – niezwykły w wykonaniu, inspirowany największymi, do największych aspirujący. To niełatwa sztuka uniknąć charakterystycznych dla weirdu klisz, uciec od łatki gatunkowej. Johnowi Langanowi udało się. Langan czerpie z mitologii Lovecrafta, ale robi to tak, że bez znajomości dzieł Samotnika z Providence odnajdziemy tu mimo wszystko znajome tropy. Wyczujemy legendy, baśnie, historie, które wszyscy nosimy we krwi. Wszystkie te opowieści bowiem łączy lęk, pierwotny strach nie tylko przed śmiercią samą w sobie, ale rozpaczą, jaka narasta po śmierci najbliższych.

Surrealistyczny, niespieszny, snujący się… „Poławiaczem” nie sposób się nie zachwyć – przynajmniej na pewnym etapie – warto jednak być świadomym, że to horror najwyższej próby, horror, który wymyka się gatunkowi, który ucieka mu, czasami zwalnia i wyhamowuje. U Langana zaglądamy pod skórę wszechświata, zaglądamy za kotarę rzeczywistości, powietrze jest gęste od lęku, od rosnącego napięcia. Chociaż… Czasami wydawać by się mogło, że nic się nie dzieje. To trochę jak z tym wędkarstwem, oczekiwaniem w strumieniu wody, bo nigdy nie wiadomo, co wypłynie na powierzchnię.

Aż chciałoby się zakończyć kultowym dla fanów zdaniem z gry „Alan Wake”: to nie jest jezioro, to prawdziwy ocean. W przypadku „Poławiacza” nie było jeszcze prawdziwszych słów.

O.

Komentarz do: “Bezsenne Środy: „Poławiacz” John Langan – recenzja patronacka

Dodaj komentarz: