Kroniki portowe Annie Proulx powracają w nowym, cudownie żywym tłumaczeniu Jędrzeja Polaka i znów owiewają czytelnika morską, lodowatą bryzą znad Atlantyku.
Wyspa złych duchów, ostrych jak brzytwa skał, hulającego mroźnego wiatru. Twardych jak kamień kobiet, łowców fok, dzieciaków, które zakładają rodziny w wieku dwunastu lat. Wyspa o niosącym się zapachu soli, mokradeł, trzęsawisk, karibu i suszonych ryb. Kraina fiordów, zatok, spienionej wody bezlitosnego Atlantyku. Nowa Fundlandia. Wyspa zimnej północy, która bywa domem, azylem, więzieniem. Na wyspie cypel i dom trzymany na stalowych linach, by nie odfrunął z wiatrem. A na progu kamienie na drucie, dobry omen, by dom był bezpieczny. Annie Proulx zahipnotyzowała swoich czytelników, zaczarowała morską opowieścią, która przez te wszystkie lata od swojego powstania wciąż niezmiennie zachwyca, inspiruje, rozbawia i wzrusza.
Gdy człowiek się starzeje, miejsce, z którego pochodzi przywołuje go coraz głośniej i głośniej. Kiedy byłam młoda przysięgałam sobie, że moja stopa już nigdy nie postanie na Nowej Fundlandii, ale od kilku lat dręczy mnie tęsknota, żeby tam wrócić.
Quoyle nie należy do ludzi sukcesu, jest ciapowaty i kluchowaty tak w oczach innych jak i własnych. Na stałym lądzie, w życiowym biegu wydaje się być typowym nieudacznikiem, ciągle zwalniany i zatrudniany, imający się wszelkich możliwych zajęć, począwszy od pracy w myjni na średniej jakości dziennikarstwie skończywszy. Ot, życie samotnego mężczyzny do momentu, gdy nie poznał seksownej, bezlitosnej Petal, która wywróciła jego pospolite życie do góry nogami i przekształciła je w prawdziwy koszmar. Aż pojawiły się ich dwie córeczki Bunny i Sunshine. A potem Quoyle stracił wszystko inne i zyskał szansę, która odmieniła jego niefortunny los. Nowa Funlandia. Ziemia jego przodków. Tutaj Quoyle wreszcie odnajdzie sens swojego istnienia.
Wypij to. Herbata jest dobra, chce się po niej żyć. Taka jest prawda.
Żeglarskie terminy, szanty, wypisy z Ględźby Codziennej (Tak, tak! Ta nazwa aż łechce w język!) i węzły marynarskie opisują każdy kolejny rozdział życia Quoylea, a że węzłów w Księdze Węzłów Clifforda W. Ashleya jest wiele, każdy odmienny, tak różny, a jakże potrzebny, to Quoylea życie bywa nieźle poplątane. Nowa Fundlandia pełna jest duchów ciotek, wujków, dziadów i pradziadów. Pirackich historii, buntowników, rzezimieszków i kanibali. To wyspa, która skrywa w sobie sztormową przeszłość, pełną krzywd i rozpaczy, ale która daje też nadzieję, szansę na wybaczenie i na miłość. Nie każdy ma szansę się tutaj odnaleźć, ale postacie topornego Quoylea, jego kanciastej ciotki i zagubionych dziewczynek zdają się być stworzobe dla tej mglistej wyspy, nad buchającym nieokiełznaną siłą oceanem.
Nie ma nic bardziej morskiego, nic bardziej północnego jak opowieść rodem z Nowej Fundlandii pełna legend, duchów, śmierci i wody. Wody, która zabija i ożywia jednocześnie. Co więcej, ta historia niezmiennie porywa z rozhulałym wiatrem, a teraz, gdy Jędrzej Polak swoim nowym tłumaczeniem mruga okiem do czytelnika i wyciąga językowe gry, które prowadzi Annie Proulx, to całość opowieści snuje się jak pyszna opowiastka w tawernie podczas sztormu, po jednym albo dwóch. Z czarnym humorem, życiową swadą ta historia żyje, płynie, aż się pieni na języku. Czyta się wspaniale, sunie się z falą i warto to docenić, warto się zachwycić.
Duży Buk? Co najmniej!
O.
*Recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem Poznańskim. <3
**Zapraszam na filmik!
Komentarze do: “„Kroniki Portowe” Annie Proulx – ZJAWISKOWY PATRONAT & NOWY DUŻY BUK”