Paul Tremblay już w „Głowie pełnej duchów” pokazał polskiemu czytelnikowi, że groza w jego wydaniu nigdy nie jest tym, czym może się wydawać. Nie inaczej jest w przypadku „Chaty na krańcu świata”, która snuje jeden z największych możliwych koszmarów.
Wyobraźcie sobie taką sytuację: spędzacie idylliczny czas z rodziną w pięknej chacie pod lasem, z dala od cywilizacji. Ale pewnego dnia Wasz spokój zakłócają obcy. Ludzie, którzy przybywają znikąd, by zatruć Wasze życie na zawsze. Wyposażeni w kuriozalne, potworne narzędzia, snują wizje apokalipsy, którą możecie zatrzymać tylko Wy i Was bliscy, o ile zdecydujecie się poświęcić jedno z Was. Tak, dobrze słyszeliście. Życie kogoś, kogo kochacie ponad wszystko, za życie miliardów ludzi i istnienie całego świata. W takim okrutnym położeniu znalazła się malutka Wen wraz z ukochanymi rodzicami. Czy będą gotowi na ostateczne poświęcenie?
„Chata na krańcu świata” od pierwszych stron wprowadza podskórny niepokój, który pojawia się zawsze, gdy na drodze dobrych, zwykłych ludzi staje ktoś, kto próbuje zaburzyć ich spokój, kto próbuje ingerować w ich życie. Sytuacja, w której kochająca rodzina zostaje osaczona przez zwyrodniałych obcych ludzi, to jeden z klasycznych motywów dreszczowców i slasherów. Jednak, jak zaznaczyłam na wstępie, u Paula Tremblaya, nic nie jest takie typowe, nie jest takie klasyczne, jak można by założyć. W wypadku „Chaty…” wisienką na torcie jest wplecenie w ten wątek motywu końca świata, który rozkłada całość na łopatki i przenosi w inny wymiar grozy. I chociaż cała sytuacja z początku wydaje się całkowicie absurdalna (kto o zdrowych zmysłach uwierzyłby w takie brednie?), to im dalej posuwa się opowieść, tym bardziej dociera do bohaterów i czytelnika, że to nie jest mroczny żart, że to nie jest tylko sadystyczna gra.
Bywa przewidywalnie, ale nieznośne napięcie i szaleńcza nuta, która rozbrzmiewa od momentu, gdy tylko pojawiają się nieznajomi wraz z ich absurdalnym konceptem końca świata, sprawiają, że „Chata na krańcu świata” nabiera rumieńców. Szaleństwo bowiem jest zaraźliwe, co więcej, przenika idylliczną rzeczywistość bohaterów i szybko eskaluje skrajną przemocą, co trafia w nasze wewnętrzne lęki. To koszmar, który może się ziścić, chociaż jakże odmienny od tego, którego moglibyśmy oczekiwać.
„Chata na krańcu świata” nie jest tym samym horrorem w tradycyjnym ujęciu. Snuje się tutaj terror, snuje się osaczenie, snuje się dreszcz niebezpieczeństwa, ale w innej skali, w innym wymiarze. A to wszystko sprawia, że powieść Paula Tremblaya idealnie sprawdzi się nie tylko dla czytelników z horrorem obeznanym (co odróżnia ją zdecydowanie od „Głowy pełnej duchów”), ale także dla niedzielnych horrorożerców, którzy z horrorem na co dzień nie mają do czynienia.
Przed Wami dobra groza, inna niż zawsze, ale niczego innego po Tremblayu bym się nie spodziewała.
Dzisiaj nie zmruże oka, bo stoją pod moim oknem i czekają…
O.
*Recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem Vesper.
**Zapraszam na film i na KONKURS!