Nie wiem, czy można lepiej zacząć rok, jak od nieśmiertelnej klasyki literatury w najpiękniejszym możliwym wydaniu, w nowym, pięknym przekładzie – „Anna Karenina” Lwa Tołstoja w przekładzie Jana Cichockiego.
NIESZCZĘŚLIWA RODZINA
„Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób.”
Zaczyna się od chaosu w domu Obłońskich. Stiwa zdradza żonę Dolly – hulaka, bawidamek, robi to od lat, ale ona dopiero teraz zorientowała się i poczuła, że wszystko na nic. Młodsza siostra Dolly – Kitty – czeka na wielką miłość, korzysta z uroków własnych i własnej młodości. To w niej od latch kocha się nieszczęsny, pogubiony Lewin, ale niestety jej serce należy obecnie do jednego – hrabia Wroński, oficer, dobra pozycja, przystojny i uroczy. A on? No cóż… Nie traktuje Kitty poważnie, tak jak poważnie nie traktuje życia. Do czasu… Na drodze wszystkich pojawi się Anna Karenina, siostra Stiwy Obłońskiego, szanowana żona wysoko postawionego urzędnika, dama ceniona i podziwiana, oddana matka, której szczęście to jedynie pozory. Ona i Wroński będą na językach wszystkich, a każdy kolejny ich krok zwiastuje dramatyczne, nieuchronne wydarzenia.
W PĘTLI UCZUĆ
„Anna Karenina” to powieść o miłości – sprawa oczywista, ale nie taka prosta. Miłość bowiem, towarzysząca jej namiętność, oddanie, zagubienie i cała ta gorączka emocji to tylko początek. Bohaterowie Lwa Tołstoja o miłości marzą, do miłości lgną, o miłości śnią, ale miłość ma być spełnieniem pewnego marzenia, ma być nadzieją na lepsze jutro, ma stanowić obietnicę, że życie nie jest tylko tym, czy wydaje się tu i teraz. Zaczyna się od straconych nadziei i wielkich oczekiwań. Małżeństwo Obłońskich staje na krawędzi – on ją zdradza, nagle zdaje sobie sprawę z tego, co poczynił, a ona? Ona uwikłana jest w skomplikowane role matki i żony, nie pozostaje jej więc nic innego jak przebaczenie, nic bowiem poza małżeństwem już na nią nie czeka. I ona o tym wie. Młodziutka Kitty pragnie gwiazd i szczęścia jak z baśni, ale przyjdzie moment, że sama będzie wstydzić się własnej naiwności. Miłość odnajdzie w ciszy i spokoju, równowadze (nawet pozornej) starego, dobrego przyjaciela. U jego boku, dopasowując się do narzuconej sobie roli, dozna tego, czego zawsze szukała. On nie do końca, ale Lewin (bo o nim tutaj mowa) zmaga się ze sobą, z oczekiwaniami względem samego siebie, z mrzonkami o sobie samym. Trudno jest doskoczyć do własnego, wyidealizowanego portretu – pozostaje walczyć do samego końca. A tytułowa Anna i jej kochanek Wroński? Wyrwą się z okowów konwenansów. Ona na przekór samej sobie upadnie we własnym oczach, a ta świadomość zaprowadzi ją w ciemność. Czy to odwaga, czy szaleństwo? On przy niej utraci to światło, ten urok, ale wiernie będzie trwał, naprawdę zapragnie zmiany. W tle tragiczny Karenin, zdradzony mąż, ale czy jego uczucia miały kiedykolwiek znaczenie?
Zachwyca u Tołstoja nie tylko sama walka bohaterów ze swoimi słabościami i bolączkami cudzych oczekiwań, ale także całe tło społeczno-obyczajowo-polityczne, jakimi otoczył swoje postacie. To jedna rodzina z wyższych sfer rosyjskiej arystokracji i ich znajomi – książęta, hrabiowie, księżne i hrabianki. Urzędnicy najwyższych szczebli, których codzienność to decydowanie za innych co mają robić. Dyskutują, rozprawiają, dywagują – każdy z nich ma swoją duszę zaklętą w słowach, Tołstoj nikomu nie odmawia prawa do emocji. To zachwyciło mnie przed laty i wciąż najbardziej zachwyca teraz, ta lekkość wplatania rzeczywistości, kreowania światów tak zewnętrznych, jak i wewnętrznych. Także dojrzałość z jaką spogląda na zbudowane przez siebie relacje – ja również spoglądam na nie okiem dojrzalszym, życzliwszym, rozumiem więcej niż wtedy, przed laty.
Wspaniale było powrócić do „Anny Kareniny” – Jan Cichocki swoim przekładem sprawił, że był to powrót zarówno piękny, jak i naturalny, nienapuszony w żadnej mierze. Czyta się z zachwytem, lekkością, mknąc w odurzeniu przez kolejne strony, nie czuć ciężkości języka, żadnej sztuczności. Widać, że Jan Cichocki ceni język, kocha język, a przekładowi oddał całego siebie. To po prostu czuć.
A ja? A ja wiem, że znów do „Anny Kareniny” powrócę – może znów poczeka na mnie dekadę, ale w tej opowieści jest coś, czemu nie sposób się oprzeć. Świat zaklęty, świat obcy i zupełnie nieznany. Jak piękna, choć słodko-gorzka baśń, w której można odnaleźć też samego siebie. To właśnie jest największa zaleta klasyki.
O.
*We współpracy z Wydawnictwem Świat Książki.
Moim ulubionym klasykiem jest powieść „Stracone złudzenia” Balzaka. Czekam na jej wznowienie (choć chyba nie ma takiej zapowiedzi), żeby do niej powrócić po latach i zobaczyć, jak we mnie teraz – po skończonych studiach, doktoracie, jakimś już doświadczeniu zawodowym – zarezonuje. To powieść o wielkich marzeniach i ich zderzeniu z rzeczywistością wielkiego świata, ale też o odwadze i niebezpieczeństwie podejmowania pościgu za własnymi aspiracjami i pragnieniami. To powieść przestroga przed bezwzględnością świata oraz konformizmem. Balzak był uważnym obserwatorem ówczesnego społeczeństwa, ale jego przenikliwość pozwoliła na uchwycenie nie tylko chwilowej kondycji francuskiej socjety, lecz także na pokazanie ludzkiej bezwzględności i chwiejności układów, w które ludzie na własne życzenie wchodzą.
Jest wiele klasyków, które są dla mnie ważne. Są takie, do których wracam, podczytuję i są przy mnie częściej. Jednak „Stracone złudzenia” przeczytane u progu wejścia w dorosłość stały się lekturą, która wpłynęła na wiele moich większych lub mniejszych wyborów.
Moim najukochańszym a zarazem niedocenianym klasykiem jest ,,Saga Rodu Forsyteów” Gallsowrthiego, nagrodzona zresztą literacką nagrodą Nobla. Niesamowitym dla mnie jest jak ten autor potrafił z ogromną wrażliwością i empatią podejść do swoich bohaterów, którzy są różnorodni, momentami zabawni a momentami tragiczni. Gdy czyta się całą sagę ma się wrażenie, że wszystkie z przedstawianych postaci naprawdę istniały, bo on tak znakomicie nadaje im cechy typowo ludzkie, nie skąpi w problemach czy trudnych decyzjach, dzięki czemu niemal każdy tom czyta się z podobnym zaangażowaniem. Wiem że Gallsoworthy to trochę takie przejście między literaturą klasyczną a nowoczesną i właśnie dlatego uważam, że jeśli ktoś boi się starszych dzieł to może zacząć właśnie od Gallsworthiego, bo łączy on staroświecki styl z nowoczesnym zamiłowaniem do częstych i emocjonalnych zwrotów akcji. skiSwoje książki umiejscawia na koniec czasów Wiktoriańskich, a te przecież pełne były kontrastów i cichej hipokryzji, którą to chętnie zresztą autor przedstawia. No i to, co utwierdziło mnie w miłości do tego pisarza to przede wszystkim język- melodyjny, przepiękny, pociągający za zmysły. To zdecydowanie moja ukochana seria książek klasycznych.