W „Krainie Lovecrafta” jak w krainie Jima Crowa niczego nie można być pewnym, bo zagrożenie czyha na każdym kroku… Matt Ruff zabiera czytelnika w podróż przez Stany Zjednoczone lat 50., by odkryć jeden z największych strachów ludzkości – strach przed Obcym, strach przed Innym, strach przez nieznanym…
W KRAINIE LOVECRAFTA
Ameryka lat 50. Były żołnierz, czarnoskóry Atticus Turner, wyrusza do Nowej Anglii na wezwanie swojego zaginionego ojca. Przemierza Stany Zjednoczone z Południa na Północ, by wraz z wujem i przyjaciółką z dzieciństwa trafić do dziwnego miasteczka zwanego Ardham, gdzieś w stanie Massachusetts.
„To jeszcze bardziej tajemnicze miejsce. Miasto zostało założone mniej więcej w tym samym czasie co Bideford, ale nie wiadomo przez kogo. Nie wiem też, kto tam mieszka, bo nie natrafiłem na żadne wiadomości, które dotyczą tego miejsca.”
To właśnie tam, w tajemniczej posiadłości, Atticus odnajdzie swojego ojca, ale będzie musiał też stawić czoła Zakonowi Prastarego Świtu, który go uwięził i potworom, które wynurzą się z mroku.
CZY STRASZY?
Czytając „Krainę Lovecrafta” nie boimy się ani ciemności, ani macek, kryjących się w mroku, ale czujemy narastający strach, gdy… na drodze napotykamy innych ludzi. W tej historii bowiem nigdy nie wiadomo, czy to właśnie człowiek nie okaże się za chwilę największym możliwym potworem. To uczucie niepokoju i osaczenia bierze się stąd, że bohaterowie Matta Ruffa trafili nie tylko do tajemniczej posiadłości Ardham, nie tylko muszą stawić czoła wyimaginowanym tworom tej krainy, ale też sami muszą walczyć z demonami każdego dnia. Oni już stali się ofiarami bezlitosnych rasistowskich praw Jima Crowa, oni już trwają w kosmicznym terrorze swojej codzienności, bo nigdy nie są pewni, czy jutro nadejdzie, a jeśli tak, to czy wciąż oni będą jego częścią. W perspektywie systemowego rasizmu lat 50. – jakikolwiek lovecraftiański czarownik czy kultysta okazuje się być tym mniejszym rodzajem zła, które z łatwością można pokonać.
W MACKACH TERRORU
Matt Ruff serwuje czytelnikom prawdziwą ucztę, która nie tylko całkiem dosłownie nawiązuje do samego uniwersum i mitologii H.P. Lovecrafta, ale także do popularnego pulpowego horroru sprzed lat. Jednak głównym tematem „Krainy Lovecrafta” pozostaje temat Innego, Obcego nawet we własnym kraju. Czarnoskóry Atticus Turner jest byłym żołnierzem, dla swojego kraju gotowy był zginąć, ale w zatrważającym systemie codzienności tamtych lat, to poświęcenie dla wielu nie miało znaczenia. Pozostał Innym. To właśnie te momenty, te sceny, w których Atticus i jego bliscy muszą mierzyć się z innego rodzaju kosmicznym terrorem, terrorem macek rasizmu – są najbardziej przerażające. Bohaterowie mierzą się z niegodziwością, która przybiera w powieści Ruffa formy dosłowne i metaforyczne. Walczą z czymś więcej niż tylko dosłowną potwornością. Dzięki tym zabiegom „Kraina Lovecrafta” nabiera cech pastiszu, bawi się pulpową formą horroru, nawiązuje do klasyki, a jednak boleśnie działa na wyobraźnię i dociera głęboko do naszej świadomości.
Jeśli nie kojarzycie twórczości Samotnika z Providence (jak zwano Lovecrafta) to nic nie szkodzi. Być może „Kraina Lovecrafta” zaintryguje Was na tyle, że sięgniecie po weird fiction w jego wykonaniu.
Dzisiaj nie zmrużę oka, bo boję się niegodziwości drugiego człowieka.
O.
*Recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem W.A.B.
**Zapraszam na film i na KONKURS.