Są takie książki, do których bardzo lubię wracać. Historie mniej i bardziej straszne, które zaskoczyły mnie na tyle, że sięgam po nie raz za razem. Po co? Odpowiedź jest prosta. Po dobrą opowieść. Po prostu. Taką książką jest zbiór opowiadań Stephena Kinga „Cztery Pory Roku – mój ulubiony zbiór spod pióra Króla Horroru, który z grozą nie ma za wiele wspólnego, chociaż trochę ma, jak zawsze. Zimową porą Zimowa Opowieść prosto z tego tomu, czyli „Metoda oddychania”.
Dojrzały wiekiem prawnik z nowojorskiego Manhattanu dostaje zaproszenie do pewnego elitarnego męskiego klubu. Klubu, który zrzesza dość nietypowe towarzystwo z opiekunem tego dziwacznego przybytku Stevensem na czele. A w środku miękkie dywany, wygodne skórzane kanapy, biblioteczka pełna nieznanych nikomu białych kruków i kojący ogień olbrzymiego kominka, który w Nowym Jorku, w samym sercu zimy daje schronienie i poczucie bezpieczeństwa. W tym klubie WAŻNA JEST OPOWIEŚĆ, NIE OPOWIADAJĄCY – jak mówi porzekadło wygrawerowane nad kominkiem. A każda opowieść ma swój czas. I przyjdzie też czas na opowieść zimową, opowieść, która wyostrzy wyobraźnię słuchaczy, a która dotyczy pewnej metody oddychania i ciężarnej dziewczyny…
Jest w tej opowieści tajemnica, jest też zimowy mrok i szczypta makabry, która sprawia, że o „Metodzie oddychania” trudno zapomnieć. Wciska się gdzieś do podświadomości i bywa, że staje niemal anegdotką, historyjką, którą sami moglibyśmy komuś opowiedzieć przy kominku, zaczynając od słów: ta historia wydarzyła się naprawdę. Stephen King nie przez przypadek zadedykował to opowiadanie zaprzyjaźnionemu małżeństwu Straubów, bo w końcu to Peter Straub jest autorem jednej z najznamienitszych powieści grozy, czyli „Upiornej opowieści”. „Metoda oddychania” od pierwszych akapitów nawiązuje właśnie do tego kultowego dzieła, obierając sobie na miejsce wydarzeń elitarny klub gawędziarski, w którym goście na zmianę dzielą się opowieściami. „Metoda oddychania” staje się kolejną z nich, ale także swoistym portalem do innej rzeczywistości, w której to, co niewyobrażalne, niesamowite, nieludzkie staje się prawdziwe. To kolejne drzwi do światów, jakie otwiera wyobraźnia opowiadających. Idąc za słowami opiekuna klubu, czyli Stevensa: tutaj zawsze są nowe opowieści.
Powrót do „Czterech pór roku”, do zimowej opowieści, do klubu gawędziarzy, który zawieszony jest gdzieś na granicy snu i jawy to była prawdziwa przyjemność i czysta frajda z lektury. „Metoda oddychania” znów zalęgła mi się gdzieś w podświadomości. I zazdroszczę trochę tym, którzy natrafili w swoim życiu na kamienicę, której pilnuje stary odwieczny Stevens. Może i ja kiedyś napotkam drzwi do jego krainy opowieści.
Dzisiaj nie zmrużę oka, bo… wdech i wydech, wdech i wydech, wdech…
O.