Indiański szaman z XVI wieku odradza się na Manhattanie lat 70., by siać swoją zemstę w Manitou Grahama Mastertona.
Istnieje horror, który ma straszyć. Taki, który ma szczerze przerażać, na każdym kroku. Istnieje również groza, która ma sączyć lęk do serca czytelnika. Powolutku, po cichutku, tak, że zanim się zorientuje już ledwo oddycha z niepokoju. Ale istnieje też horror, który ma bawić. Jego lektura ma sprawiać czystą, niczym nieprzerwaną frajdę wypełnioną po brzegi przerysowaną fabułą, wyolbrzymionymi dialogami, absurdem, który goni absurd. To horror klasy B, czasami C, który satysfakcję sprawi jedynie tym, którzy wiedzą czego po nim oczekiwać. A po Manitou Mastertona, dla przykładu, można spodziewać się trzystuletniego Indianina, który wykluwa się z guza na ciele młodej kobiety
Karen Tandy od kilku dni nie może spać nawiedzają ją niezwykle realistyczne sny, wywołujące skrajny niepokój i rosnące przerażenie. Jakby tego było mało, na jej szyi, w okolicy karku, pojawił się guz, guz, który rośnie z chwili na chwilę i porusza się przy dotyku! Kiedy Karen zgłasza się do szpitala wzburza niemałą sensację w środowisku lekarskim, które decyduje o szybkiej operacji. Przed zabiegiem jednak postanawia odwiedzić znajomego jasnowidza, a ten nagle orientuje się, że z kobietą naprawdę dzieje się coś niesamowitego. Karen nie wie jeszcze, że w jej ciele coś zamieszkało, coś, co odradza się z zemsty i teraz czeka, by znowu ujrzeć światło dzienne.
Graham Masterton niewątpliwie miał pomysł wykorzystał postać z mitologii H.P. Lovecrafta, a w zasadzie istniejącą w skąpych notatkach Samotnika z Providence, czyli szamana Misquamacusa, który pojawił się w powieści Czyhający w progu Augusta Derletha, opartej o owe notatki. Indiański szaman z plemienia Wampanaug, którego manitou duch potrafi wędrować i odradzać się od nowa. Szaman, który był od zawsze oddanym wyznawcą Wielkich Przedwiecznych i potrafi przyzywać nawet najpotworniejsze, najpotężniejsze demony z niebytu ciemności, by walczyły w jego imieniu. To również szaman, którego przyzywa zemsta, zemsta za krzywdy wyrządzone jego pobratymcom przed wiekami, gdy kolonizatorzy przybyli do brzegów wyspy, która dzisiaj jest Manhattanem.
I ten pomysł obiecuje wiele dobrego czytelnikowi, jako że Masterton mógł połączyć nie tylko mitologię Cthulhu, ale także indiański folklor z elementami amerykańskiej historii. W zamian jednak postanowił pójść inną ścieżką, upraszczając do bólu fabułę, powołując do życia nieskomplikowanych bohaterów, których motywacje są miejscami niedorzeczne, serwujących nam pełne absurdów dialogi, kiedy tylko nadarza się okazja. Sam potwór jest, ot, potworem, niczym więcej. To sprawia, że przy lekturze Manitou częściej wybucha się szczerym śmiechem niż czuje niepokój, chociaż potencjał strachu czai się ukryty, szczególnie kiedy szaman wciąż pozostaje ideą, pomysłem, zalążkiem tego, co wykluje się za chwilę.
Kiedy kilka lat temu recenzowałam Panikę i spisałam prozę Grahama Mastertona na straty, jednak wtedy jeszcze lektura horrorów klasy B nie sprawiała mi przyjemności. Dzisiaj, po latach, wszystko się zmieniło i doceniam tę prostotę, doceniam lekkość i beztroskę z jaką bohaterowie wpadają w sidła potworów, nic sobie z tego go końca nie robiąc i dalej zachowując siły na dialogi pełne sprzeczności. Taka lektura to sama radocha, kiedy wiadomo już czego oczekiwać i teraz, sięgając po kolejne tomy serii o Manitou już wiem, że nie będzie tu ani grama strachu. Szczypta Lovecrafta na wesoło? Czemu nie?
Dzisiaj nie zmrużę oka, bo trzęsę się ze śmiechu.
O.
*Zapraszam na film!
A mnie proza Mastertona irytuje i nudzi 😀 Nie umiem się do niego przekonać, i chyba już nawet nie będę próbować 😉 Mam inne guilty pleasures. Przed laty czytałam 2-3 książki, jakoś w tym roku bodaj sięgnęłam po „Głód” i… po prostu nie mogłam przebrnąć, styl jest tak toporny, że nie da się tego, jak dla mnie, czytać ;D Chyba zmęczyłam do 50 strony, potem rzuciłam w kąt 😛
Rozumiem całkowicie – to ja tak miałam te kilka lat temu z „Paniką” i dlatego cieszę się, że sięgnęłam teraz po „Manitou”, bo to cudownie lekka i niestraszna powiastka. 😀 Ale styl faktycznie specyficzny, trochę tak jak Guy N. SMith. No ale nie każdy może być Kingiem jeśli chodzi o styl 😀
Nie wiem, zawsze mnie jakoś cieszyły te mastertonowe „perełki”. 🙂 Ale ja ogólnie uwielbam wszystko co klasy B i ogólnie takie jakieś.
Również uwielbiam horrory klasy B i C, dlatego uważam lekturę za świetną zabawę! 🙂 <3
Klasa B ma ten czar. 🙂
Mi się podobał. Przez ten brak jakichkolwiek komplikacji i wielkiego roztrząsania co tu może być wiarygodne, a co naprawdę straszne. Raz, dwa i po krzyku.