„Robin Graficiarz” Muriel Zürcher – recenzja

Robin Graficiarz od Muriel Zürcher, czyli nagradzana, urocza miejska historia o tęsknocie i samotności idealna dla starszych dzieciaków.

Spacerując ulicami miast niezbyt często zwracamy uwagę na malowidła na budynkach. Przyzwyczailiśmy się do skomplikowanych murali, które wyrastają na blokowiskach, do street artu w duchu Banksyego, który znika szybciej niż się pojawia. To już część miejskiego krajobrazu, dla jednych kojarzonego z wandalizmem, dla innych z nowoczesną sztuką i głosem zwykłych ludzi. Bywa, że faktycznie takie graffiti to wyraz ekspresji ulicznego artysty, społeczny komentarz, odpowiedź na nękające nas pytania i lęki. Ale czasami to krzyk, to płacz, to wycie z ciemności i błaganie, by ktoś na nie odpowiedział.

Sam nocami maluje sprayem wielkie wizerunki zwierząt na paryskich budynkach. Tygrysy, papugi, skorpiony wydobywają się w kolorowych chmurach naznaczając kolejne mury, niczym w szalonej, rozdygotanej Arce Noego tworzonej przez Robin Hooda ulicy Robina Graficiarza. W ten sposób szuka zagubionej Gabrielle, dziewczyny, która zniknęła, odeszła gdzieś, nie wiadomo dokąd. Krzyczy, by mogła go odnaleźć. Poszukiwany przez policję za wandalizm Sam przypadkiem trafia na komisariat policji, a tak przyczepia się do niego kilkuletnia znajda, uciekinierka z domu dziecka o przezwisku Bonnie. Sam przygarnia to zagubione dziecko i razem ruszają na podbój paryskich zaułków.

„Robin Graficiarz” Muriel Zurcher, przeł. Monika Szewc-Osiecka

Muriel Zürcher z niezwykłym wyczuciem odmalowała współczesne paryskie ulice pełne zagubionych ludzi, porzuconych dzieciaków, przemijających twarzy. W jej powieści przewija się tygiel niesamowitych osobowości, od kloszardów, przez tajne stowarzyszenia artystów, po ekscentryczną szachistkę, a oni wszyscy skąpani są w blasku nocnych latarni podziemnego Paryża, niewidoczni, ale zawsze obecni. W Robinie Graficiarzu niby wszystko jest realne, do bólu namacalne, ale naznaczone jednocześnie dziecięcą wyobraźnią. Dzięki temu to niemal magiczna, odrealniona opowieść, w której młody chłopak może przygarnąć małą dziewczynkę, w której ta dziewczynka może mieć szansę na lepsze, piękniejsze życie, w której miłość i dobro mogą pokonać wyzutą z litości rzeczywistość.

Sięgając po Robina Graficiarza czytelnik nie do końca jest gotowy na to, co zastanie w środku. Tytuł jest mocno niejednoznaczny i nie kojarzy się nawet z Robin Hoodem, do którego przecież nawiązuje, a sama tematyka street artu raczej wprowadza jeszcze większy mętlik. A warto wiedzieć, że Muriel Zürcher ukryła tu uroczą, miejską opowieść dla starszych dzieciaków, które dopiero powoli stają się młodzieżą. Pełną empatii opowieść o śmierci i tęsknocie, ale także historię przyjaźni, poświęceń i dobra, które odnaleźć można w najmniej spodziewanych miejscach. O młodych ludziach konfrontowanych z trudną, delikatną przeszłością, o której nie sposób zapomnieć, bo siedzi w nich głęboko. A wszystko to w barwnie odmalowanym Paryżu tu i teraz, mieście na wskroś współczesnym, niejednorodnym, które niczym nie przypomina Miasta Świateł znanego z romantycznych komedii.

O.

*Recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem Polarny Lis.

**Zapraszam na film i KONKURS!

Komentarze do: “„Robin Graficiarz” Muriel Zürcher – recenzja

Dodaj komentarz: